Portal wpolityce.pl odniósł się dzisiaj do opóźnień w pracach nad projektem ustawy o utworzeniu Funduszu Wzajemnej Pomocy w Stabilizacji Dochodów Rolniczych, którego założenia  dostępne są TUTAJ. Dokument ten jest bulwersujący i zamiast oburzać się, że prace zostały wstrzymane, wszyscy powinniśmy sobie życzyć, żeby założenia projektu nigdy nie zostały wprowadzone w życie.

Przygotowywany przez Rządowe Centrum Legislacji projekt przewiduje bowiem utworzenie nowego państwowego funduszu celowego, za pośrednictwem którego rolnikom wypłacane miałyby być rekompensaty z tytułu obniżenia dochodów z gospodarstw rolnych lub z tytułu nieuzyskania umówionej zapłaty za sprzedane produkty rolne od podmiotu prowadzącego działalność w zakresie skupu, uboju lub przetwórstwa. W tym ostatnim przypadku projektowany Fundusz z chwilą wyręczenia niewypłacalnego dłużnika miałby przejąć wierzytelność rolnika i móc dochodzić zapłaty na zasadzie roszczenia regresowego.

Środki Funduszu miałyby pochodzić przede wszystkim z nowej daniny nakładanej na Polaków. Zgodnie z założeniami projektu ustawy, podmioty skupujące produkty rolne w celu ich przetworzenia lub odsprzedaży oraz przedsiębiorcy prowadzący działalność gospodarczą w zakresie uboju zwierząt gospodarczych mają odprowadzać na rzecz Funduszu 0,2% wartości netto nabywanych produktów rolnych. Szacuję, że z tego tytułu rząd wyciągnie podatnikom z kieszeni ok. 150 mln zł. Koszty te zostaną oczywiście wliczone przez producentów w ceny żywności, które odpowiednio wzrosną.

Założenia projektu są tak skandaliczne, a i ich uzasadnienie tak absurdalne, że trudno wybrać, od czego rozpocząć krytykę. Być może najbardziej bulwersujący jest zakres okoliczności, które mają uzasadniać przyznawanie rolnikom rekompensat. Chodzi bowiem o:

  • spadek dochodów w gospodarstwach rolnych o 30% albo więcej w stosunku do średniego dochodu rocznego z trzech ostatnich lat (lub trzech lat w ramach pięciu ostatnich lat, z wyłączeniem najniższej i najwyższej wartości), jeśli jest spowodowany:
    • skutkami niekorzystnych zjawisk atmosferycznych, których ryzyko wystąpienia nie obejmuje ubezpieczenie realizowane w ramach ustawy o ubezpieczeniach upraw rolnych i zwierząt gospodarskich i które pogarszają warunki prowadzenia produkcji rolniczej,
    • wprowadzonymi ograniczeniami weterynaryjnymi i fitosanitarnymi na skutek chorób roślin i zwierząt,
    • spadkiem cen produktów rolnych,
  • brak zapłaty od kontrahenta.

Innymi słowy, polscy podatnicy wpłacą do wspólnej kasy 150 mln zł, po które każdy rolnik będzie mógł sięgnąć zawsze wtedy, gdy w minionym roku interesy pójdą mu gorzej z powodów, które ustawodawca uzna za „niezawinione”. Autor założeń przyznaje to zresztą wprost, pisząc że „(…) straty poniesione w produkcji zwierzęcej i roślinnej wskutek wystąpienia chorób powinny być producentom rolnym zrekompensowane, gdyż powoduje je czynnik niezależny od producenta rolnego”.

Wyłuszczone powyżej zdanie złotymi zgłoskami zapisze się w annałach etatystyczno-urzędniczych absurdów III RP. To nie żart – urzędnikom z RCL i rządzącym politykom wydaje się, że skoro straty rolników spowodowane są czynnikami niezależnymi od nich, powinny one być rekompensowane pieniędzmi publicznymi, czyli wyciągniętymi z kieszeni podatników.

Jest rzeczą oczywistą, że każdy człowiek – w tym każdy rolnik – może zawierać umowy i może ubezpieczyć swoje uprawy czy zwierzęta od czegokolwiek, co ubezpieczyciel zgodzi się zabezpieczyć własnymi pieniędzmi, choćby od ataku kosmitów! Twierdzenie zatem, że niedookreślone „okoliczności rynkowe” uniemożliwiają rolnikom ubezpieczenie od jakichś wydarzeń, jest najzwyklejszym łgarstwem i pretekstem, po który nieuczciwi politycy sięgają, by uzasadnić stworzenie kolejnego biurokratycznego molocha – rzekomo w interesie publicznym, w rzeczywistości jednak po to, by zorganizować sobie i swoim kolegom komfortowy paśnik na wypadek pożegnania się z Sejmem po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych?

Oczywiście fakt, że na rynku nie wykształciło się odpowiednio dużo instytucji ubezpieczających tego rodzaju ryzyka, nie jest spowodowany tym, że „to się nie opłaca”, ale tym, że państwo poprzez system dopłat bezpośrednich, dopłat do składek ubezpieczeniowych, skupów interwencyjnych i innych instrumentów wspierania nieefektywnych rolników stwarza komercyjnym ubezpieczycielom nieuczciwą konkurencję. O ile zagwarantowanie rolnikom odszkodowań na wypadek zajścia przyszłych i niepożądanych zdarzeń takich jak niekorzystne zjawiska atmosferyczne czy wprowadzenie ograniczeń weterynaryjnych zachowuje pewne (choć widoczne dopiero pod mikroskopem) pozory racjonalności, o tyle prawdziwą jazdą bez trzymanki jest przyznanie rolnikom prawa do odszkodowania powstającego w razie zmniejszenia dochodu spowodowanego spadkiem cen produktów rolnych.

Nie czarujmy się – wszystkie durne argumenty, które służą za uzasadnienie konieczności wprowadzenia regulacji, o której mowa, są jedynie niezbyt udanym pretekstem. Prawdziwy cel powołania nowego funduszu wywnioskować można na podstawie postanowienia, które dyskretnie przemycono na ostatniej stronie założeń projektu ustawy. Jak czytamy, „w związku z realizacją przez Agencję Rynku Rolnego zadań w zakresie dysponowania środkami Funduszu proponuje się ustalenie kosztów realizacji tych zadań w wysokości 1,5% rocznych wpływów na rzecz Funduszu”. Biorąc pod uwagę, że na przychody Funduszu składać mają się m.in. wpłaty z podatku, o którym wspomniałem wcześniej, a także pożyczka z BGK w wysokości 400 mln zł w pierwszym roku funkcjonowania, mowa o kwocie co najmniej 550 mln zł. Innymi słowy, ARR otrzyma 8,25 mln zł, by „realizować zadania w zakresie dysponowania środkami” nowego Funduszu. W sam raz, by do okupującej nas armii urzędników zaciągnąć dwie nowe kompanie. Fundusz w ramach swej działalności może zlecać zaprzyjaźnionym firmom prace marketingowe, analizy opracowania, których koszt nie jest ograniczony, więc może sięgnąć np. 47% wielkości przychodów. I raczej o taką kasę tutaj chodzi.

Post Rolniczy komunizm wraca? pojawił się poraz pierwszy w Przemysław Wipler.