Niezbyt często miałem okazję pisać ostatnio o sukcesach polskiej lewicy. Dlatego z tym większą przyjemnością spieszę poinformować Moich Czytelników, że kilkanaście dni temu Trybunał Konstytucyjny uznał, iż ograniczenie udziału w związkach zawodowych do pracowników zatrudnionych na etacie jest niekonstytucyjne. Wyrok oznacza, że zatrudnieni na tak zwanych „śmieciówkach” mogą należeć do związków zawodowych.
Wyrok ten satysfakcjonuje nas, posłów lewicy, ponieważ od lat wspieraliśmy OPZZ, które złożyło w tej sprawie skargę do Trybunału Konstytucyjnego.  Wskazywałq w niej, że zapisana w ustawie o związkach zawodowych definicja pracownika jest zawężona do zapisu zawartego w przepisach Kodeksu pracy. Przez to, jak twierdził związek, polskie prawo pozwala zakładać i wstępować do związków zawodowych jedynie pracownikom zatrudnionym na etatach. Teraz to się zmieni. Teraz do związków zawodowych będzie mogło wstąpić około czterech milionów ludzi, którzy dotąd tego prawa byli pozbawieni.
Przychylna dla lewicy decyzja TK skłania do ogólniejszej refleksji na temat roli i miejsca związków zawodowych w naszym kraju. Obecnie  największe centrale związkowe OPZZ (800 tys.), Solidarność (580 tys.) i Forum ZZ (400 tys.) zrzeszają zaledwie 12 procent pracujących, którzy mają do tego prawo. To nie tylko znacznie mniej niż u nas ćwierć wieku temu, ale też wyjątkowo blado w porównaniu z innymi krajami w Europie. Spośród 30 europejskich państw zajmujemy dopiero czwarte miejsce od końca. Za nami są tylko Estonia, Litwa, i – z najgorszym wynikiem w Europie – Francja, gdzie do związków należy tylko osiem procent pracujących. Rekordowo chętnie zrzeszają się za to pracownicy w krajach skandynawskich – w Danii, Szwecji i Finlandii odsetek ten oscyluje w okolicach 70 procent. Wynik nie zaskakuje, bo państwa te zwyczajowo kojarzą się z tak zwanym „socjalizmem skandynawskim” czyli dobrą opieką socjalną, dbaniem o obywatela i powszechnym stosowaniem dialogu przy wszelkiego rodzaju sporach.
Z sondażu CBOS z połowy 2014 roku wynika, że Polacy z jednej strony popierają działalność związków zawodowych, a z drugiej uważają, że robią one za mało w celu obrony praw pracowniczych. Tylko 27 procent pytanych uważa, że interesy zatrudnionych są przez związki chronione w wystarczający sposób. Podobnie jest w przypadku wpływu na politykę – tylko według 10 procent Polaków jest on wystarczający.
Nie można się dziwić niedosytowi, jaki zostawiają w Polakach związkowcy, jeśli spojrzy się choćby na naszego zachodniego sąsiada. Co prawda poziom uzwiązkowienia w Niemczech jest nieporównywalnie niższy niż w przypadku krajów skandynawskich, to jednak tamtejsi pracownicy potrafią się dać państwu we znaki. Tak jest i w przypadku niemieckich kolei i linii lotniczych. Kilkanaście strajków i protestów obu tych grup zawodowych doprowadziło do opóźnienia i odwołania setek lotów i pociągów, a w konsekwencji do realizacji postulatów pracowniczych.
Od dwóch lat polscy związkowcy nie mają do kogo pójść, żeby kulturalnie porozmawiać o swoich postulatach. To właśnie od takiego czasu nie działa komisja trójstronna, która przy jednym stole zbierała przedstawicieli pracowników, pracodawców i rządu. Jest nadzieja, że do rozmów wszystkie te strony – prędzej czy później – wrócą. Rząd przyjął projekt ustawy o Radzie Dialogu Społecznego, a teraz pracują nad nim posłowie.
Ale to nie jest jedyne zadanie, jakie stoi przed posłami. Po orzeczeniu Trybunału trzeba pilnie zmienić ustawę o związkach zawodowych tak, aby ludzie zatrudnieni na „umowach śmieciowych” mieli takie same prawa, jak inni związkowcy Rząd już zapowiada nowy projekt. Pojawi się on zapewne (nie trudno domyśleć się dlaczego) jeszcze przed wyborami.
Romuald Ajchler