Jaką rolę widzimy dla siebie w coraz ściślej integrującej się Unii? Czeka nas odpowiedź na pytanie równie ważne jak to z referendum w2003 roku, kiedy decydowaliśmy o naszym członkostwie we Wspólnocie – pisze w “Gazecie Wyborczej” europoseł PO, Rafał Trzaskowski

Niedawny szczyt Unii Europejskiej wydawać się mógł szczytem technicznym, szefowie rządów i państw dyskutowali przecież o przyszłym kształcie unii bankowej. W praktyce jednak decyzje podejmowane w najbliższych miesiącach w Brukseli zdeterminują przyszłość integracji europejskiej. W rzeczywistości chodzi o coś znacznie bardziej ważnego – o nasze miejsce i ambicje w przekształcającej się Wspólnocie, która wkrótce zacznie nabierać federalnego charakteru.

Jedno w Unii się już udało, w życie wprowadzono mechanizmy pozwalające koordynować i nadzorować politykę gospodarczą i budżetową państw członkowskich oraz możliwości sankcjonowania tych rządów, które nadmiernie się zadłużają. Wszyscy w Unii Europejskiej zgodni są z tym, że nadszedł czas na kolejny niezbędny krok na drodze do uzdrowienia Unii – by mogła stawiać czoło kryzysowi i nie dopuszczała do podobnych problemów w przyszłości. Konieczne jest zbudowanie wspólnego, europejskiego nadzoru nad systemem bankowym oraz systemu bezpośredniej rekapitalizacji banków, ale w zamian za to przekazanie na poziom unijny kontroli nad prowadzoną przez banki polityką kredytową czy inwestycyjną.

Na tym się jednak nie kończą pomysły na zacieśnianie integracji gospodarczej – w dalszej perspektywie mielibyśmy stworzyć wspólny system gwarancji depozytów bankowych, wspólny organ ds. likwidacji banków oraz ustanowić poważny budżet dla strefy euro, którego zadaniem byłaby znacząca redystrybucja dochodów i przeciw działanie asymetrycznym wstrząsom makroekonomicznym. Poważnie rozważana jest także kwestia uwspólnotowienia całego długu strefy euro przez emisję wspólnych europejskich obligacji.

Dla nas najistotniejszą kwestią jest równowaga między obowiązkami i prawami członków strefy euro oraz państw, które na razie pozostają poza strefą (tak jak my). Ważna jest relacja między Europejskim Urzędem Nadzoru Bankowego [EBA] (wyznaczającym techniczne standardy nadzoru), w którym obecne są wszystkie państwa członkowskie, a Europejskim Bankiem Centralnym, gdzie zasiadają tylko państwa strefy euro. Jednym z przeforsowanych dziś pomysłów na wzmocnienie naszej roli była zmiana sposobu głosowania w ramach EBA, tak aby nie dopuścić do marginalizacji państw spoza strefy euro. Inną kwestią jest relacja między radą nadzorczą w Europejskim Banku Centralnym (gdzie reprezentowane będą wszystkie państwa biorące udział w unii bankowej) a Radą Gubernatorów, do której należy ostatnie słowo, a gdzie zasiadają wyłącznie szefowie banków centralnych państw strefy euro. Przyjęty na szczycie mechanizm koncyliacji zabezpiecza interesy państw takich jak Polska, jeśli zdecydują się one przystąpić do wspólnego nadzoru. Dzięki tym zabiegom nasz dylemat, czy przystąpić do unii bankowej, czy nie, jest dziś dla mnie dramatyczny. Pomimo ograniczeń traktatowych udało nam się wypracować mechanizm, który umożliwiałby nam znaczny wpływ na podejmowane wobec nas decyzje.

Mogliśmy walić pięścią w stół i dawać wyraz naszej frustracji, zamiast tego wybraliśmy jednak aktywny współudział w negocjacjach. W Unii nikt jednak nie słucha pustych pohukiwań, a jak słusznie powiedział minister Jacek Rostowski, od ciągłego walenia pięścią w stół co najwyżej może się wylać kawa.

Polska nie ma wyboru – musimy sobie dziś odpowiedzieć na pytanie o nasze miejsce i ambicje w zmieniającej się Unii Europejskiej. Wybór takiej, a nie innej wizji integracji przez obecny rząd nie wynika z chęci wpisania się w europejski mainstream za wszelką cenę, bezrefleksyjnej fascynacji jakąkolwiek ideologią, chęci leczenia kompleksów, uległości wobec jakiegoś państwa członkowskiego czy marzenia o europejskich posadach. Wynika z trzeźwej oceny naszej racji stanu oraz naszego potencjału. Chcemy wzmacniać Komisję Europejską i Parlament Europejski, bo w sprawach dla nas najistotniejszych (choć, rzecz jasna, nie wszystkich) instytucje te są naszym największym sojusznikiem. Na minimalistyczną wizję integracji czy ograniczenie się do współpracy na zasadach międzyrządowych nas nie stać. Jako państwo na dorobku, z taką a nie inną pozycją geopolityczną, potrzebujemy silnej Unii.

Nadszedł czas, abyśmy szczerze odpowiedzieli sobie na pytanie, jaki model integracji europejskiej jest najbardziej korzystny z punktu widzenia Polski. Coraz ściślej integrująca się Unia, z silnymi wspólnotowymi instytucjami, w miarę ambitnym budżetem, rozwijającym się jednolitym rynkiem, polityką rolną i kiełkującą polityką zagraniczną (z silnym wymiarem sąsiedztwa) czy też Unia międzyrządowa, z ograniczoną rolą Komisji i Parlamentu Europejskiego, coraz mniejszym budżetem, likwidowanymi podstawami wspólnej polityki rolnej i kwestionowaniem zasad rządzących jednolitym rynkiem? Jedno albo drugie. Nie da się w sposób wiarygodny i co najważniejsze, efektywny bronić dużego budżetu, solidarności, ortodoksji jednolitego rynku i jednocześnie z zasady opierać się każdemu pomysłowi proponującemu ściślejszą integrację w ramach UE.

Powstaje także pytanie, czy w ogóle możliwa jest realizacja wizji międzyrządowej, czy też wybieranie sobie z integracyjnego menu tylko tych obszarów, które nam pasują? Takie marzenie charakterystyczne jest na przykład dla części brytyjskich konserwatystów. Wbrew opiniom niektórych naszych prawicowych polityków najbardziej kosztowna dla Polski byłaby właśnie próba ograniczenia naszych ambicji wyłącznie do jednolitego rynku i wypisanie się z większości innych form integracji. Taki wybór oznaczałby konieczność przyjmowania europejskiego prawodawstwa bez wpływu na jego treść (vide: Norwegia), utratę wsparcia z funduszy spójności i dopłat do rolnictwa oraz olbrzymie koszty (np. zaporowe 55-proc. cła na żywność). Taki wybór oznaczałby całkowitą marginalizację i w dalszej perspektywie powrót w geopolityczną próżnię. Cokolwiek się komu wydaje, nasza pozycja na kontynencie znacząco różni się od pozycji Szwajcarii, Norwegii czy nawet Wielkiej Brytanii. (…)

Źródło: Gazeta Wyborcza